Człowiek z Hong Kongu

Odkąd inspektor i mistrz sztuk walki Fang Sing Leng zawitał do Sydney, populacja Australii drastycznie spadła. Policjant z Hongkongu nie bierze bowiem jeńców, a jego bezkompromisowe metody oraz szybkość leczenia ran ciętych i kłutych robią wrażenie nawet na miejscowych wyjadaczach. Tym razem na celownik został wzięty boss narkotykowy i właściciel sieci szkół kung-fu Jack Wilton, którego kokainowe macki dotarły nawet do Azji Wschodniej.

Gdyby Alfred Hitchcock nie ukuł wcześniej powiedzenia, że kino to życie, z którego wymazano plamy nudy, bez wątpienia zrobiłby to po obejrzeniu „Człowieka z Hongkongu”. Tytułowy bohater nie certoli się bowiem ani w prowadzeniu śledztwa, ani w walce, ani w relacjach z kobietami. Tempo podkręca również złoczyńca Wilton, który okazuje się całkiem godnym przeciwnikiem, a wciela się w niego nie kto inny, jak George Lazenby, czyli ten James Bond, o którym nikt nigdy nie pamięta. Koneserzy docenią także pokaźną rolę Hugh Keays-Byrne’a, czyli późniejszego Toecuttera z pierwszego i Immortana Joe z ostatniego „Mad Maxa”. [Adam Horowski]